Westberlin

Krótki wypad do Berlinia Zachodniego i wizyta w dyskotece Blue Note zatrzymują mnie tu na następne… 35 lat. Obserwuję przemiany tego miasta w kontekście moich osobistych przemian. Odkrywając nieznane w sobie odkrywam nieznane mi wcześniej strony Berlina.
W publikacjach o Berlinie spotykam się z opinią, że tradycją Berlina jest jego beztradycyjność. Był najperw osadą plemion alemańskich, potem słowiańskich, bogatym miastem hanseatyckim z kwitnącym handlem, aby stać się królewską rezydencją, aby stać się stolicą cesarstswa Rzeszy Niemiec.
Rewolucyjne nastroje po I-ej wojnie światowej stworzyły Republikę Wejmarską. Berlin przeżywał „złote lata” 20-te, kiedy to Fritz Lang nakręcił „Metropolis” a miasto ogarnęła gorączka nie tylko wolności twórczej i seksualnej, ale przyszła też hyperinflacja, bieda i przemoc.
Czarny piątek na giełdzie w 1929 pomógł dojść do władzy, pozbawionym wszelkich skrupułów moralnych, hitlerowskim ideologom terroru czystości rasy i przemocy. Hitler nie lubił tego miasta, więc chciał je wyburzyć i zbudować na jego miejscu stolicę świata Germanii.
Rasa panów panoszyła się 12 lat i doprowadziła miastao do ruiny. Zwycięscy przekroili Berlin na pół, jak kawałek ciasta. Część amerykańsko-brytyjsko-francuska nazywała się teraz Westberlinem, a drugi kawałek został Hauptstadt der DDR albo inaczej Berlinem Wschodnim.
Blokada Berlina Zachodniego w 1948, a później budowa muru berlińskiego w 1961 zrobiły z niego centrum zimnej wojny i tabuny 007 przewalały się przez miasto. Na moście Glienicke mocarstwa wymieniały aresztowanych radzieckich szpiegów na amerykańskich. Upadek muru w 1989 zakończył położył kres zabawie w szpiegów. Ludzie z Berlina Wschodniego, tzw. Ossi, myśleli, że ich najskrytsze marzenia właśnie się spełniają, Ci z Westberlina, zwanych Wessi kiwali głowami, że dobre czasy przechodzą właśnie do historii miasta.
Zaraz na początku stycznia 1988 wjechałem moim „polskim fiatem 125 p” przez graniczne bramki kontrolne na ulice Westberlina. Wszędzie wisiały plaktay uważaj na Aids albo reklama papierosów marki „West” ze sloganen „Test the Wes“, Jak na ironię chyba pół roku wcześniej rzuciłem palenie. W amerykańskiej rozgłośni RIAS 2 śpiewał Sting „I am an alian in New York”. Czułem się jak polish alien byłem w tym obcym dla mi mieście, gdzie wszyscy mówili językiem znanym mi z filmu Kapitan Kloss.
W kinach na Kudamie leciał właśnie „Rambo”, który walczył przeciwko sowietom w Afganistanie. Byłem na Berlinale, czyli festiwalu filmów gdzie obejrzałem Krystynę Jandę w filmie „Przesłuchanie”. W telewizji NRD lecieli w tym czasie „Czterej pancerni z psem”. Aby poczuć się bardziej po swojsku musiałem wyłączyć głos bo Janek „szwargotał“ po szkopsku
Tematy wojenne, tak popukarne w PRL namieszały mi trochę w głowie, że latałem po Spandau szukajac więzienia, w którym siedział Albert Speer, a Rudolf Hess odsiadał dożywocie. Spoźniłem się trochę, bo więzienie to zburzono zaraz po śmierci ostatniego więźnia, czyli Hessa, z obawy, aby nie stało się ono nazistowskim sanktuarium, do którego waliły by pielgrzymki wierzycieli w hakenkreuza.
Na koncert Davida Bowie pod Reichstagiem w lato 1987 też się spóźniłem, mieszkał na Schoenebergu na Hauptstr. Ja mieszkałem też na Schoenebergu na Goltzstrasse. Właśnie stamtąd poniosło mnie do Disco Blue Note, gdzie „poderwałem” moją przyszłą niemiecką żonę.
Otrzymałem więc prawo pobytu w RFN, zrobiłem licencję taksówkarza i jeździłem nocami po uliczkach Westberlina mercedesem, zwanym tutaj dailmlerem. Czułem się trochę jak Travis z Taxi Drivera, granego przez Roberta de Niro, bo nocnych świrów nie brakowało. Znałem „sekretne trasy”, prowadzące zygzakiem wzdłuż muru berlińskiego.
W nocy podziwiałem głęboki, atramentowy kolor nieba nad Berlinem, a w kinie leciał właśnie poetyczny film Wima Wendersa „Himmel ueber Berlin”, po polsku „Niebo nad Berlinem”, z Nickiem Cave, porucznikiem Colombo i z aniołami stróżami. Anioły te pewno z nudów, wymawiają ich posady w niebie, po czym „spadają” na Ziemię, prosto do Berlina.
Po tym seansie kinowym zacząłem postrzegać miasto bardziej filmowo i poetycznie. Praca taksówkarska w obcej scenerii nabrała artystycznego wymiaru. Jazdy z kliejenatmi stały się jakby epizodami moich filmów. Pojawiały się w nich na krótko nowe postacie, aby za chwilę zniknąć. Może wiozłem raz w taksówce anioła, który zdecydował się spaść do Berlina, albo mordercę do miejsca zbrodni.
Opiekowałem się także starszymi osobami, które już w czasie wybuchu II wojny światowej były dorosłe. Jedna pani pokazała mi zdjęcie jej męża przedstawiająće żołnierza wermachtu, zrobione w 1939 w Warszawie. Inny pan był kucharzem wojskowym, ktróry stacjonował także w Warszawie. Moja rodzina pochodzi z Warszawy i spędziła tam również czas wojny, ciekawym dla mnie było postrzeganie wydarzeń z innej perspektywy, niż np. moich rodziców. Mama opowiadała mi o bombardowaniach Warszawy, a tutaj ktoś inny opowiadał mi jak się Berlin palił.
Mieszkam zresztą na Kreuzbergu, koło cmentarza z grobami ofiar bombardowań. Niektórzy zginęli dwa dni przed kapitulacją. W Warszawie chodziliśmy z Mamą na Powązki Wojskowe i groby powstańców z 1944. Zrozumiałem, że wojny i ofiar nie trzeba rozpatrywać ani osądzać je kolektywnie. Przysłuchiwanie się indiwidulnej historii jest bardziej poznawcze. Dziadka mojego niemieckiego przyjaciela „uśpili” Niemcy w ramach programu eutanazji. Moją babcię w Warszawie uratował essesaman przed rozstrzelaniem.
Liczą się indiwidualne losy. Życie pozostanie na zawsze ambiwaletne, bo nieraz bardzo boli, ale żyje się dalej. Nie ma złych czy dobrych ludzi, każdy ma w sobie trochę tego, trochę innego, a sytuacja czyni jednego złodziejem, drugiego bohaterem, a trzeciego zbrodniarzem.
Mój stosunek, tak do Polaków jak i do Niemców, jak i do siebie samego również, jest przez moje patrzenie na rzeczy jak najbardziej ambiwalentny. Woziłem po Berlinie czarnymi limuzynami „znaczących” ludzi, tak na płaszczyźnie politycznej, kulturalnej, gospodarczej, jak i finansowej. Poza grubością ich portfela, wyglądu, ich mniemania o potrzebach, które uważają oni za konieczne, np. posiadanie prywatnego Gulfstreama, a więc różnic w standarcie życia, nie powiedziałbym, że czymś się od siebie różniliśmy.
Oczywiście to nie oni ale ja wyskakiwałem z limuzyny i usłużnie otwierałem im drzwi- od nich dostawałem napiwek. W tym samym przedstawieniu graliśmy rożne role: ja swoją, a oni ich. Wydaje mi się pewnym, że po zakończeniu „filmów życiowych”, żadnych „oskarów”, ani „złotych palm” nie będa nam rozdawali.
Myślę wtedy o spadających prosto nieba do Berlina biedaczkach aniołach stęsknionych za glaumorem imprez, na których obdziela się zwykłych śmiertelników „złotymi palmam”, „lwami“ czy „oskarów”. W niebie nuda, a na Ziemi może się przynajmniej tlić mała iskierka nadzieii, podsycana znikomym prawdopodobieństwem wygrania „oskara“.
Na Ziemi chociaż nieraz jest ciężko, a najczęściej jest głupio, to jednak nie ma rzeczy niemożliwych