Metafizyczne Taxi

Vlado Sokrates
Vlado Sokrates to człowiek między czasami – muzyk, nocny kierowca, wędrowiec między wymiarami. Jego korzenie sięgają głęboko ziemi w okolicach Nowego Dworu pod Warszawą, gdzie mieszkali jego przodkowie: dumna romska rodzina, szanowana i poważana. Babcia Tshilaba była wróżką i uzdrawiaczką, a dziadek Emre – wirtuozem skrzypiec i poetą. W 1939 Hitler napada na Polskę i niszczy brutalnie ich magiczny świat. Cała rodzina trafia do Auschwitz, a przeżywa tylko jeden z nich – Zindelo, ojciec Vlado.
Po 1945 Zindelo błąka się po Europie, szukając siebie. W Holandii spotyka Mariskę, dziewczynę o oczach głębokich jak Rów Mariański. „Mogę się w nich zagubić albo odnaleźć“ – tak szepcze zawszs do niej. Vlado jest ich synem – dzieckiem miłości, bólu wspomnień i nadziei na wolność, zapisanej w cygańskiej krwi płynącej przez jego serce.
Mając 18 lat wyjeżdża spontanicznie do Berlina Zachodniego. Za dużo LSD, a może za mało czegoś innego. Tutaj odkrywa przystań dla swojej inności i miejsca gdzie muzyka jest magią. W niezliczonych klubach jazzowych gra na kontrabasie – a jego sound jest tak głęboki, jak nieskończona głębia w oczach jego matki Mariski. Późnymi nocami, kiedy miasto które nigdy nie śpi, jednak trochę przysypia jeździ taksówką i rozmawia z cieniami.
Jego jasnobeżowy Mercedes-Benz 190, rocznik 1957 – tak jak i on – nie jest zwyczajną taksówką. To raczej międzywymairowy portal na czterech kołach, dryfujący bez celu bo bezkresach Kosmosu. Zniszczone przez czas skórzane siedzenia tchną historią i pachną, a dla niektórych śmierdzą, wonią francuskich papierosów Gitanes. Vlado pali je bez umiaru słuchając muzyki Charliego Parkera, która buja jego taksówką, jak łodzią płynacą na wzburzonych falach czasu.
Po babci Tshilabie odziedziczył zdolność rozmowy z duchami – nie tylko tymi z przeszłości, ale i tymi, których jeszcze nie ma, duchami przyszłości. Talent muzyczny ma po dziadku, a grę na kontrabasie podpatrzył u ojca. Jest muzykiem z łaski Pana Boga, więc każdy zespół chce go mieć na scenie. Ale ani sukces, ani pieniądze go nie interesują – liczy się tylko wolność i przygoda, jaką jest życie.
Koledzy taksówkarze nazywają go „Sokratesem”. Bo zadaje pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi. Bo widzi rzeczy, które dla innych są niewidzialne. Bo zagadkowo milczy, kiedy inni gadają. Jego ulice nie kończą się na mapie Berlina – sięgają dalej, poza wymiary Kosmosu.
Podczas gdy zwykły człowiek przeżywa godzinę życia w normalnym, liniowym czasie, Vlado w tym samym momencie może przeżyć całe stulecia. Jego czas leci bez sensu, raz do przodu, raz do tyłu, czasem nawet skacze gdzieś na bok, albo do góry. Czasy nigdy nie pojmiesz mówi Vlado-Sokrates, więc po co i czym się przejmować. Jego metafizyczne taxi przemieszcza się przez cienie, przez odbicia, przez historię i iluzje, a przede wszystkim przez to, co u normalnego człowieka uchodzi za nienormalne. Vlado wie o tym, i dobrze że jest muzykiem, więc mu wolno, bo artysta to przyzwolnie na troche nienormalności w tym aż do bólu norlamym świecie.
Na małym palcu jego lewej dłoni pobłyskuje srebrny sygnet z krwistoczerwonym rubinem, oplecionym przez mistycznego węża Uroborosa. Ten magiczny artefakt należał do Tshilaby i wkładała go na palec, kiedy wróżyła z ręki, albo z kart. Hitlerowcy w Auschwitz zrabowali go jej. Nie wiadomo jakim cudem w dniu jego osiemnastych urodzin pierścień pojawił się na jego nocnym stoliku- jakby położyła go tam sama Tshilaba. Od tamtej chwili Vlado nigdy go zdjął z palca.
Historie Vlada opowiadają o podróżach w czasie i poza nim. O spotkaniach z postaciami, które były, i może będą, albo i nie. O ulicach Berlina i o jego mieszkańcach, którzy są fragmentami, na kawałki poszarpanej, duszy tego cholernego miasta. Berlin Zachodni to wysypisko na ludzi śmieci, ludzi z poszarpanymi na kawałki duszami – ale kawałkami, które w żaden sposób do siebie nie pasują. Może dlatego tutaj dzieją się rzeczy, które nie powinny się wydarzyć. A może wcale się nie dzieją.
Kurs pierwszy– Charlie

Vlado Sokrates stoi na postoju przed lotniskiem Tempelhof. Noc ma ciężką teksturę – coś pomiędzy mgłą a dymem z niedopalonych papierosów. Na skórzanych siedzeniach jego Mercedesa-Benz 190, rocznik 1957, wciąż unosi się zapach wczorajszego jazzu i historii, które nie dają się zapomnieć.
Drzwi taksówki otwierają się niemal bezgłośnie. Charlie Parker wchodzi do środka. Saksofonista, kompozytor, wizjoner, który nauczył jazz latać. „Bebop na Willibald-Alexis-Straße” – mówi, jakby właśnie tam miał odnaleźć wieczność.
Vlado odpala Gitanesa i rusza. W lusterku widzi twarz Bird’a, lekko rozmytą przez dym.
– Jak to jest umrzeć? – pyta w końcu, nie odwracając wzroku od drogi.
Charlie uśmiecha się leniwie.
– Tak samo jak żyć. Tylko szybciej.
Vlado kiwa głową.
– Jak improwizacja. Wchodzisz, nie wiesz, co będzie, a potem albo brzmisz jak bóg, albo nic nie znaczysz.
Parker zaciąga się dymem, choć przecież nigdy nie palił.
– Dokładnie. Czas nie istnieje. Jest tylko moment.
Gdy mijają Chamissoplatz, Parker pochyla się do przodu.
– Zatrzymaj się tutaj. Teraz gramy.
Wysiadają. Powietrze jest napięte, jakby właśnie miało wydarzyć się coś, czego nikt nie zaplanował. Charlie Parker sięga po saksofon, Vlado wyciąga kontrabas.
Zaczynają grać „Confirmation”.
Dźwięki wirują w powietrzu jak krople deszczu odbijające się od brukowanych ulic. I wtedy – wszystkie gazowe latarnie gasną bez powodu.
Nie ma światła. Nie ma cienia. Jest tylko jazz.
Bo jazz to uczucie bycia w przestrzeni, bez czasu i bez powodu.
Kurs drugi– Martin

Jest 13 września 1964 roku. Lotnisko Tempelhof pulsuje w rytmie niskich głosów i stukotu kroków odbijających się od betonu. Powietrze pachnie paliwem lotniczym i jesiennym chłodem, który wgryza się w skórę, ale nie w duszę.
Vlado Sokrates stoi przy swojej jasnobeżowej taksówce, odpalając kolejnego Gitanesa. Dym wypełnia wnętrze Mercedesa-Benz 190, jakby był częścią jego mechaniki.
Wtedy pojawia się on – Martin Luther King, ubrany w ciemny płaszcz, z charakterystycznym spokojem w oczach, który widział rzeczy straszniejsze niż wojna. Wsiada do taksówki, poprawiając krawat.
– Dokąd jedziemy, pastorze? – pyta Vlado, odpalając silnik.
King uśmiecha się lekko.
– Do Berlina Wschodniego.
Vlado prycha i potrząsa głową.
– Z dolarami to pana wpuszczą nawet do piekła, ale do NRD? Raczej wątpię.
Ale mimo to rusza. Checkpoint Charlie błyska zimnym światłem reflektorów. Żołnierze unoszą dłonie, spojrzenia pełne niezrozumienia – czarnoskóry pastor w zachodnioniemieckiej taksówce? Ale nie zadają pytań. Może dlatego, że historia tej nocy już została zapisana gdzieś w wymiarach, gdzie czas nie ma znaczenia.
Samochód toczy się ulicami Ost-Berlin, zmierzając w stronę Marienkirche. Tam, przed tłumem tysięcy ludzi, King wygłosi swoje słowa. O wolności. O tym, że mur nie zatrzyma duszy. O tym, że „nie ma wschodu ani zachodu, są tylko ludzie”.
Ale to nie koniec podróży.
Wieczorem wracają nad Wannsee.
Woda jest nieruchoma, a noc tak cicha, jakby świat wstrzymał oddech. Stoją nad brzegiem, patrząc na taflę jeziora.
– Tu, w tej willi, 20 stycznia 1942 roku, naziści zaplanowali zagładę mojego narodu – mówi Vlado cicho.
King spuszcza głowę.
– Nienawiść zawsze planuje. Ale miłość dzieje się bez powodu.
Przez chwilę stoją w milczeniu, potem rzucają się sobie w ramiona.
Łzy spływają po policzkach, ale noc nie pyta dlaczego. Zaczynają śpiewać – cicho, z początku szeptem, potem coraz głośniej.
„Go down Moses, way down in Egypt’s land, tell old Pharaoh, let my people go…”
Nad Wannsee unosi się Alleluja.
Niebo nad Berlinem na chwilę się otwiera.
Trzeci kurs – Edvard

Jest rok 1927. Berlin wciąż pulsuje rytmem szalonych lat dwudziestych, ale w powietrzu czuć już nieokreślony niepokój – jak dym papierosowy w ciemnych zakątkach kawiarni, gdzie poeta pisze swoje ostatnie wersy, a pianista gra melodię, której nikt nie zapamięta.
Na postoju przed Hamburger Bahnhof stoi beżowy Mercedes-Benz 190. Nie może być tym samym samochodem, który pojawi się w przyszłości, a jednak nim jest. W metafizycznym taxi czas płynie inaczej niż wszędzie indziej.
Drzwi się otwierają, a do środka wsiada Edvard Munch. Norweg, malarz niewypowiedzianych emocji. Pod pachą trzyma starannie owinięty obraz – „Madonna”. Kobieta, jednocześnie święta i demoniczna, jej włosy rozpuszczone, usta w półcieniu, aureola wokół głowy – jakby ekstaza była tylko innym imieniem śmierci.
– Dokąd jedziemy, mistrzu? – pyta Vlado, zapalając Gitanesa.
Munch milczy przez chwilę, jakby wsłuchiwał się w coś, czego jeszcze nie namalował.
– Do Tiergarten. Chcę się przejść.
Taxi rusza, a miasto przemyka za oknami – wciąż pełne życia, ale w cieniu latarni już czają się rzeczy, które lepiej pozostałyby niewidzialne.
– Za sześć lat naziści nazwą twoje obrazy „sztuką wynaturzoną” – mówi Vlado, jakby mówił o pogodzie. – Wyrzucą je z muzeów. Niektóre spłoną. Niektóre znikną.
Munch podnosi wzrok. Jego twarz wygląda jak jedna z jego własnych postaci – pomarszczona, pełna cieni, w oczach coś pomiędzy zmęczeniem a rezygnacją.
– Nie wierzę – mówi cicho.
Ale głęboko w środku czuje to.
Bo wie, że życie to strach, szaleństwo i śmierć.
Ściska mocniej obraz.
– Taniec życia – szepcze, patrząc przez szybę na rozmazane światła miasta.
Już prawie ma wysiąść, gdy Vlado mówi:
– Dziś nie potrzebujesz ciszy ani ciemnych myśli. Zawiozę cię do światła.
Taxi sunie przez roztańczony Berlin. Mijają eleganckie kobiety z papierosami w długich fifkach, mężczyzn w muszkach i lekkich snach. Neonowe światła odbijają się w mokrym bruku, zapach perfum miesza się z dymem tytoniowym i rozlanym szampanem.
Taxi zatrzymuje się przed Metropol-Variété.
Munch unosi brwi.
– Dlaczego tu jesteśmy?
Vlado otwiera drzwi, wypuszcza dym w nocne powietrze.
– Mówisz, że życie to strach, szaleństwo i śmierć? Może. Ale czasem to też jazz, upojenie i odrobina nierozwagi.
W środku życie pulsuje. Wirujące tancerki, brzęk kieliszków, trąbki pędzące przez parkiet. Munch, malarz ciemności, rozgląda się – i uśmiecha się. Tylko na chwilę. Ledwo dostrzegalnie. Ale to się dzieje.
Zamawia absynt.
Vlado opiera się o bar, zaciąga się kolejnym Gitanesem.
– Taniec życia, mistrzu. Czasem trzeba go zatańczyć.
I tej nocy, między światłem a cieniem, Munch robi dokładnie to.
Czwarty kurs – Greta

Berlin, 1925. Miasto w ekstazie między blaskiem a upadkiem. Jazz wibruje w zadymionych salonach, fasady błyszczą złotem, ale w ciemnych ulicach czai się głód i cień nadchodzącego szaleństwa.
Przed Mozartsaal na Nollendorfplatz stoi beżowy Mercedes-Benz 190. Vlado Sokrates opiera się o maskę, zaciąga się Gitanesem. Premiera „Ulicy bez radości” właśnie dobiegła końca, a tłum producentów, krytyków i podnieconych premierą dam rozlewa się na ulicę.
I wtedy pojawia się ona. Greta Garbo. Boska. Lśniąca w jedwabiu, nieziemska, jakby nie należała do tego świata. Jej wzrok – ciężki, odległy, jakby widziała rzeczy, których nikt inny nie jest w stanie dostrzec.
Wsiada do taksówki.
– Dokąd, pani Garbo? – pyta Vlado, uruchamiając silnik.
Ona opiera głowę o zagłówek, wzdycha cicho.
– Do Adlona. Ale niech pan jedzie szybko. Potrzebuję świeżą kąpiel.
Taksówka sunie przez roziskrzony, gorączkowy Berlin lat dwudziestych. Potsdamer Platz zbliża się – tętniące serce miasta, zatłoczone powozami, samochodami, pieszymi i przyszłością, która już tu jest.
Na skrzyżowaniu stoi pierwsza sygnalizacja świetlna w Europie. Nowoczesna wieża z kolorowymi światłami, symbol porządku w mieście, które porządku nie uznaje. Światło zmienia się na czerwone. Vlado hamuje.
Greta unosi brwi.
– Dlaczego pan się zatrzymuje? Droga jest wolna. Niech pan jedzie. Nie mam czasu
Vlado bierze kolejny zaciąg Gitanesem, nie spiesząc się z odpowiedzią.
– Nic mnie to nie obchodzi.
Greta uśmiecha się lekko.
– Nawet jeśli jestem bóstwem?
Vlado dmucha dymem w powietrze, patrzy na nią w lusterku wstecznym.
– Tym bardziej jeśli pani jest bóstwem, to przy czerwonym poczeka pani sobie.
Przez chwilę panuje cisza.
A potem Greta Garbo śmieje się cicho. Po raz pierwszy tej nocy. Może pierwszy raz od wielu tygodni.
Gdy światło zmienia się na zielone, Vlado rusza dalej.
Taksówka sunie przez Unter den Linden w stronę Hotelu Adlon, gdzie drzwi zawsze otwierają się dla bogów i królów.
Gdy dojeżdżają, Greta siedzi jeszcze chwilę w milczeniu.
– Ma pan rację, Vlado. Bogowie też mogą czasem poczekać.
Już ma wysiąść, ale zatrzymuje się na moment.
– Może kiedyś znowu będę potrzebować poczekania.
Vlado się uśmiecha.
– Będę na panią czekał.
Greta Garbo odwraca się i idzie do hotelu – bogini, która na moment stała się człowiekiem.
Kurs piąty – Bracia Sass

Berlin, 1929. Miasto pulsuje między bogactwem a upadkiem. Złoto płynie ulicami, ale cienie są długie i głodne. Ostatnia uczta przed katastrofą.Bank przy Friedrichstraße – po burzy została tylko cisza. Sejfy otwarte, pieniądze zniknęły, alarm milczy. Nikt niczego nie widział. W ciemnej bocznej uliczce czeka beżowy Mercedes-Benz 190. Vlado Sokrates opiera się nonszalancko o maskę, między palcami tlący się Gitanes.
Bracia Sass wskakują do środka.
– Ruszaj, ale szybko! – syczy Franz, rzucając na tylne siedzenie wypchaną gotówką skórzaną torbę. Erich ogląda się przez ramię – żadnych syren, żadnych kroków. Jeszcze nie.
Vlado odpala silnik, ale nie przyspiesza. Taksówka sunie przez mroczne ulice Berlina, mijając neonowe reklamy, które migoczą jak sumienie miasta.
– Dlaczego tak na mnie patrzycie? – pyta Vlado spokojnie. – To przecież nie ja obrabowałem bank.
Franz uśmiecha się krzywo, odpala papierosa.
– My też nie. Bank był już otwarty.
Vlado wydmuchuje dym przez okno.
– Berlin należy do tych, którzy wiedzą, kiedy drzwi się otwierają.
Erich pochyla się do przodu.
– A ty? Kim ty jesteś?
Vlado się uśmiecha.
– Jeżdżę między czasami. Dziś wiozę was. Jutro może kogoś, kto was ściga.
Nagle z oddali dobiega gwizd syren. Błysk niebieskiego światła odbija się od fasad kamienic.
– Merde. – Vlado wciska gaz.
Taksówka pędzi przez wąską boczną uliczkę, koła podskakują na kocich łbach, samochód ślizga się na ostrym zakręcie. Policja ściga cienie, ale nie cienie, które wiedzą, gdzie zmierzają.
Nikolaiviertel, stara dzielnica w mieście, które wciąż się zmienia. Vlado hamuje.
– Stop. Tu wysiadamy!
Franz chwyta torbę.
– Ile jesteśmy ci winni?
Vlado kręci głową.
– Nic mi nei jesteście, wystarczy mi wasza historia.
Franz śmieje się i rzuca mu zwitek banknotów.
– Weź to jako napiwek, filozofie.
Vlado łapie pieniądze jedną ręką, skinieniem głowy dziękuje, a potem rusza w dalszą drogę.
Za rogiem, na zimnym bruku, siedzi młoda kobieta. Jej płaszcz jest połatany, a wzrok pusty, jakby w niej już nikogo nie było.
Vladowi patrzy w jej puste oczy in nagle jak gdyby coś się w nich błysnęło. Bez słowa podaje kładzie przed nią gruby zwitek banknotów. Kobieta dotyka zwitek banknotów, jakby nie wierzyła, że to rzeczywistość.
– Niech Bóg pana błogosławi.
Vlado zaciąga się papierosem, uśmiecha się lekko.
– To nie Bóg to Robin Hood. Dzisiaj on króluje w Berlinie
Potem odpala silnik i znika w nocy.
Taksówka czeka na kolejnego pasażera.
Kurs siódmy – Globus

Berlin, 1939. Miasto oddycha płytko, jakby bało się własnego echa. Ulice wytarte butami, niebo zasłonięte flagami, rozkazy odbijają się od fasad marmuru i betonu. Przy bocznym wyjściu dworca Anhalter Bahnhof czeka beżowy Mercedes-Benz 190. Vlado Sokrates siedzi za kierownicą, pali Gitanesa, jego wzrok snuje się po szarym tłumie. Wtedy z peronu wychodzi esesman. Mundur nienaganny, czapka zsunięta nisko na czoło, w ręku torba podróżna. Nie rozgląda się, nie zwalnia.
Otwiera drzwi i wsiada.
– Voxstraße. Do Nowej Kancelarii Rzeszy. – mówi chłodno.
Vlado kiwa głową. Już nie zadaje pytań.
Taksówka sunie przez Berlin. Przez ulice, które widziały zbyt wiele i jeszcze więcej zobaczą. Żołnierze patrolują place, flagi ociekają czerwienią, neonowe światła sączą się w noc, ale miasto nie błyszczy – ono się ukrywa.
Vlado zerka w lusterko.
Coś jest nie tak.
Ten esesman siedzi zbyt sztywno i ten jego wąsik, wydaje się Vlado jakiś znajomy.
– Panie majorze… – zaczyna powoli. – Czy ja pana już gdzieś nie widziałem?
Esesman prostuje się gwałtownie.
– Milczeć i jechać! – syczy.
Vlado niemal połyka papierosa.
– Jawohl, Herr Major.
Taksówka zatrzymuje się przed Nową Kancelarią Rzeszy.
Esesman poprawia mundur, wygładza rękawy.
– Proszę czekać. Zaraz wracam.
Vlado sztywnieje ze strachu.
Czas mija. Z nudów liczy strażników przy wejściu. Potem okna. Wreszcie liczy minuty. I nagle jakieś zamieszanie. Zza rogu wypada jego pasażer. Goni jak szaleniec. W rękach trzyma ogromny, złoty globus.
Za nim – lecą esesmani. Psy ujadają, ktoś krzyczy rozkazy, padają strzały.
Major wskakuje do taksówki, upycha globus na tylne siedzenie. Jest zdyszany, ale jego oczy błyszczą – jak u człowieka, który właśnie zdobył coś więcej niż zwykły przedmiot.
– Ruszaj i daj gazu!
Vlado wciska gaz. Silnik daimlera ryczy, taksówka strzela do przodu jak upiór na kołach.
– Co pan tam narozrabiał, zabił pan Führera czy co?
Esesman ściąga czapkę i nakłada melonik. Jego oddech się uspokaja.
– Jestem Charlie Chaplin. – Uśmiecha się pod wąsem. – Musiałem zoragnoizować bardzo ważny rekwizyt do mojego nowego filmu.
Vlado zerka na połyskujący globus, potem znów na swojego pasażera.
– Eee, co pan mi tu opowiada? Film? O jaki filmie pan bredzi do tysiąca par kaloszy?
Chaplin poprawia krawat i uśmiecha się do Vlado
– Film będzie nosił tytuł „Dyktator”.
Pochyla się do przodu, uśmiecha się szeroko.
– A Hitler to postać, którą osobiście będę grał.
Opiera się wygodnie na siedzeniu i klepie się w uda.
– Co więcej, Führer osobiście przywitał mnie w korytarzu kancelarii rzymskim gestem „Ave Caesar”.
Vlado kręci niedowierzajac głową, uśmiecha się i odpala nowego Gitanesa.
– No to jedziemy teraz bierzemy kurs na Hollywood.
Taksówka znika w mroku Berlina.