Reset

Miałem czternaście, może piętnaście lat, gdy pojechałem z mamą na „pierwszą komunię” mojej siostry. Sam obrzęd był czystą symboliką – jak pusty kielich bez wina – bo siostra była chora, ciężko chora, i mieszkała w zakładzie opiekuńczym Caritasu. Budynek przypominał ukrzyżowaną szkołę z atakiem astmy.

Wieczorem ksiądz zaprosił mnie do siebie – „na herbatkę”, jak powiedział, ale jego głos brzmiał jak płynne kadzidło zmieszane z ukrytym pożądaniem. Zaczął opowiadać o życiu cielesnym ludzi ze wsi, jakby to były biblijne przypowieści z działu erotyki. W końcu przekroczył próg przyzwoitości i próbował mnie pocałować. Uchyliłem się – może z odruchu, a może z pradawnego instynktu, starszego niż Adam.

W Warszawie homoseksualiści byli codziennością – jak autobusy, które zawsze się spóźniają. Ale ten ksiądz nie był człowiekiem – był mechanizmem, który ślinił się wodą święconą i jęczał po łacinie. Spałem w korytarzu, w łóżku pachnącym opłatkami i detergentem. Bałem się, że w nocy wpełznie do mnie jak liturgiczny owad, więc uciekłem do pokoju mamy. Spała głęboko. Może śniła o aniołach z grafikiem zmian.

Coś we mnie pękło. Wewnętrzna dźwignia kliknęła, jak kadzielnica uderzająca o marmur. Niewidzialna aureola, którą automatycznie przypisuje się duchownym, ulotniła się jak kamfora. Nie widziałem już świętości. Tylko dobrze naoliwioną maszynę w sutannie, której jedynym celem było działać, kontrolować i mamrotać.

Księża dalej przychodzili po kolędzie. Rodzina modliła się synchronicznie, jak szwajcarski zegarek z chwiejną wiarą. Podczas kropienia wodą – prawdopodobnie z kranu – czynili znak krzyża. Stałem z boku, pół-widz, pół-rekwizyt, i obserwowałem rytuał jak folklorystyczne przedstawienie – coś między wiejskim teatrem a liturgicznym kabaretem.

Później zmarł mój ojciec. Mama i ja poszliśmy do kościoła zamówić mszę pogrzebową – jakbyśmy rezerwowali bilety do teatru. Proboszcz wyjął kartotekę i stwierdził, że figuruje w niej jako ateista. Warunek odprawienia mszy: moja „nawrócenie na właściwą drogę”. Mama kopnęła mnie w kostkę – boży sygnał Morse’a. Nic nie powiedziałem. Msza została odprawiona, z kadzidłem, organami i kazaniem o nieskończonej łasce, unoszącym się w powietrzu jak źle ugotowana kasza manna.

The show must go on.

Od tamtej pory kocham kościoły. Ich pustkę. Ich akustykę. Gdy nikogo nie ma, wchodzę, nucę alikwoty, badam pogłos. Wyobrażam sobie Boga, który eksperymentuje z zestawem mis dźwiękowych. Albo perkusistę z kapłańskim wyrazem twarzy, który siedzi na plastikowym krześle i bębni „amen”.

Ich war vierzehn, vielleicht fünfzehn, als ich mit meiner Mutter zur „Erstkommunion“ meiner Schwester fuhr. Der Begriff war rein symbolisch – wie ein leerer Kelch ohne Wein, denn meine Schwester war krank, schwer krank, und lebte in einer Pflegeanstalt der Caritas, in einem Gebäude, das aussah wie ein gekreuzigtes Schulhaus mit Asthmaanfall.

Am Abend lud mich der Priester ein – zum Tee, sagte er, aber seine Stimme klang nach flüssigem Weihrauch und heimlichen Trieben. Er erzählte Geschichten über das Landleben und die fleischlichen Freuden einfacher Leute, als wären sie biblische Gleichnisse aus der Erotikabteilung. Irgendwann glitt er über die Schwelle des Anstands und versuchte, mich zu küssen. Ich duckte mich, vielleicht aus Reflex, vielleicht aus einem uralten Instinkt heraus, der schon vor Adam existierte.

In Warschau waren Homosexuelle so normal wie Linienbusse mit Verspätung. Aber dieser Priester war kein Mensch – er war ein Mechanismus, der Weihwasser sabberte und in sakralem Latein stöhnte. Ich schlief im Flur, in einem Bett mit dem Aroma von Hostien und Putzmittel. Aus Angst, er könnte nachts wie ein liturgisches Insekt in mein Bett krabbeln, floh ich zu meiner Mutter. Sie schlief tief. Vielleicht träumte sie von Engeln mit Dienstplänen.

Etwas zerbrach. Ein innerer Hebel, der klackte wie ein Weihrauchfass. Die unsichtbare Gloriole, die ich geistlichen Männern unterstellt hatte, löste sich in Rauch auf – wie Kampfer auf einer Herdplatte. Ich sah keine Heiligkeit mehr. Nur eine gut geölte Maschine im Talar, deren einziger Zweck war, zu funktionieren, zu kontrollieren, zu murmeln.

Die Priester kamen weiterhin zum Haussegen. Die Familie betete synchron wie ein Schweizer Uhrwerk mit schwankendem Glauben. Beim Besprengen mit Wasser, das vermutlich aus dem Hahn kam, machten sie das Zeichen des Kreuzes. Ich stand daneben, halb Zuschauer, halb Requisite, und betrachtete das Ritual als folkloristische Darbietung – eine Mischung aus Bauerntheater und liturgischem Kasperletheater.

Später starb mein Vater. Mama und ich gingen zur Kirche, um eine Totenmesse zu bestellen – das war wie ein Theaterbesuch mit vorheriger Anmeldung. Der Pfarrer zückte eine Kartei und stellte fest: Ich sei als Atheist registriert. Kein Sakrament ohne Rückkehr auf den rechten Weg. Mama trat mir unauffällig gegen den Knöchel – ein göttliches Morsezeichen. Ich sagte nichts. Die Messe wurde zelebriert, mit Weihrauch, Orgelmusik und einer Predigt über die unendliche Gnade, die wie schlecht gekochter Grießbrei im Raum schwebte.

The show must go on.

Seitdem liebe ich Kirchen. Ihre Leere. Ihre Akustik. Wenn niemand da ist, gehe ich hinein, summe Obertöne, prüfe den Nachhall. Ich stelle mir vor, wie Gott mit einem Klangschalen-Set experimentiert. Oder wie ein Schlagzeuger mit priesterlicher Miene auf einem Plastikstuhl sitzt und das Amen trommelt.


Wenn du willst, können wir aus dieser grotesken Miniatur ein ganzes Kapitel machen – oder ein Hörspiel mit Orgel, Altar, Fußtritten und Echoeffekten.

Wollen wir weiterspinnen?

Schreibe einen Kommentar

Deine E-Mail-Adresse wird nicht veröffentlicht. Erforderliche Felder sind mit * markiert