Muranów

Przyszedłem na świat w szpitalu na Woli, a moi rodzice, moja, siostra, babcia i wujkiem mieszkali na Muranowie. Potem doprowadziłą się do nas żona wujka z jego synkiem. Na „kupie“ złożonej z 8 osób, na 48 metrach kwadratowych powierzchni mieszkaniowej, płynęło sobie warszawskie życie, z jedynym tylko dramatycznym wyjątkiem- gdy kilka osób jednocześnie zaczęło odczuwać naturalna potrzebą „łazienkową“. Prawo olimpijskie „kto pierwszy ten lżejszy“ decydowało o kolejności wstępu do łazienki, a przegrani musieli czekać niecierpliwie w kolejce pod drzwiami, zamkniętymi od wewnątrz na haczyk.
Domy na Muranowie zbudowano na gruzach domów getta, więc może brakowało tam jakiejś naturalnej lekkości, jak np, na Saskiej Kępie. Niedaleko od pomnika Żydowskiego, przed którym Willy Brandt upadł na kolana, spędzałem moje dzieciństwo, można by powiedzieć beztroskie – kilka lat później, prawie jak każdy, przeżywałem okres zaburzenia osobowści, określanym jako dojrzewanie – czyli naturalny stanu wyjątkowy wywołany hormonalnym zatruciem androgenami.
Pomnik Żydowski był zawsze ponurym miejscem, a jego tragiczne figury patrzyły ich pustymi źrenicami oczu posępnie przed siebie – jakby ujrzały śmierć. Zimą z kamiennej posadzki cokołu robiła się super ślizgawka, więc ślizgaliśmy się. a nasze salwy śmiechu rozpędzały ponurą atmosferę tego miejsca. Myślę że w takich radosnych chwilach figury na pomniku zapominały ich patetyczną ponurość i uśmiechały się do nas.
Niedaleko za pomnikiem leżały gruzy kilkupietrowego domu, a za plecami jego tylnej ściany był spacerniak dla więźniów z Gęsiówki. Ich krewni wdrapywali się na gruzy, aby wrzucić spacerującym więźniom paczkę fajek. Zdarzało się, że podjeżał pod pomnik autobus z zagranicznymi turystami. Właśnie od takich turystów dostałem w podarku moją pierwszą w życiu gumę do żucia, było to wcześniej nie znane mi klejące się świństwo, które natychmiast wyplułem na chodnik.
Na rzut beretem od pomnika były składy makulatury na ulicy Dzikiej, kiedyś doszło tam do wielkiego pożaru. Oglądaliśmy z mama czerwoną łunę na wieczornym niebie. Tak wyglądało niebo podczas powstania warszawskiego, powiedziała do mnie mama, która w czasie wojny zamieszkiwała na ulicy Bednarskiej, koło pomnika Mickiewicza. Można by powiedzieć, że życie moje i mamy miało artystyczne tło- wyrastaliśmy oboje koło pomników, ona obok mickiewicza, a ja obok żydowskich bohaterów.
Ulica Nowotki, nazwana na cześć komunistycznego bohatera, zabitego zresztą pomyłkowo rzez sowieckiego agenta Mołojca, była jabky skrótem do nieba. Ludzie przebiegający przez ulicę na przystanek tramwajowy ginęli bohatersko pod kołami samochodów. Szczególnie podczas deszczu jej nawierzchnia z kostki bazaltowej była śliska, jak posadzka cokołu pomnika żydowskiego, więc hamujące samochody sunęły dalej, jak na lodwisku.
W tamtych czasach dużo osób chodziła o kulach, część z nich była poszkodowana przez wojnę, a część była ofiarami tramwajów. Stwierdzenie “tramwaj uciął mu nogę” nikogo nie dziwiło, bo tramwaj nie tylko służył do przewozu ludzi, ale czasami obcinał też nogi.
Na ulicy Nowotki stał kiosk ruchu prowadzony przez żydowskie małżeństwo Kruegerów. Nad schodkami wisiał piękny neon obrazujący pana w kapeluszu czytającego na stojąco gazetę, z założoną jedną nogę przez łydkę drugiej. Ojciec mówił do mnie: skocz do “Żydka” po papierosy“ Dukaty“ i “Express Wieczorny”. Musiałem więc skakałem i nie tylko do “Żydka”, ale do “Warzywniaka” po kapustę kiszoną, po chleb “Pod Filary”, do “Delikatesy Słodycze i Wino” po herbatę “Madras”, do „obuwniczego“ odebrać pończochy mamy ze “załapanymi oczkami”, do “Szyneczki” po kiełbasy, czasami po żarówki albo baterie do sklepu argedu. Takie skoki zajmowały mi nieraz całe popołudnie. Ale skoki były rodzajem rozgrzewki przed staniem w kolejkach.
Zdarzały mi się też specjalne skoki, czyli misje specjalne: skocz na jednej nodze i poszukaj ojca, bo wyszedł z psem na spacer i jeszcze nie wrócił. Nie musiałem być Szerlokiem Holmsem, aby wydedukować, gdzie ojciec zniknął. Z reguły znajdowałem go w Barze “Pokusa”, po drugie stronie Nowotki, gdzie stojąc przy stoliku popijał sobie piwno pełne jasne. Musiałem mieć dużo szczęścia, bo podczas przechodzenia przez ulicę na drugą stronę nie zabił mnie samochód.
W roku 1968 na ulicy Anielewicza parkowały autobusy sany wypełnione cywilami w hełmach, z biało czerwonymi opaskami na płaszczach z długimi pałami. Wujek mi powiedział, że to odwody milcjantów- amatorów zwanych ORMO. Pomagali oni skrzętnie milicji obywatelkiej przy pałowaniu elementów chuligańskich, czyli studentów z uniwerka na Krakowskim Przedmieściu. Jaki jest najlepszy proszek do prania? Oczywiście ORMO, tak się kiedyś żartowało, a ten proszek ze sklepu nazywał się „omo“.
Któregoś dnia skoczyłem do “Żydka” i zdziwiło mnie, bo za ladą obsługiwały klientów dwie nieznajome Panie. Pan Krueger, ksyfka “Żydek”, wraz z jego żoną, musieli w trybie ekspresowym opuścić Polskę, już chyba na zawsze. Nawet miły Pan Serafin, prowadzący w telewizji “Wielką Grę” zniknął z ekranu bez śladu.
Dowiedziałem się później, że to właśnie z Dworca Gdańskiego wysyłano obywateli poskich, a etnicznych Żydów, na przymusową wycieczkę w świat bez możliwości powrot. Na ironię historii wcześniej z tego samego dworca odjeżdżały transporty do Treblinki, do hitlerowskiego obozu zagłady, a niedaleko na Stawkach był Umschlaglatz. Historia ani religia niczego nie uczą.
W odległości przysłowiowego rzutu beretem od tegoż dworca znajdowałą się zajezdnia autobusów “inflancka”:
“ Autobus przejechał Leszno i skręcił w Nowotki: minąwszy Muranów, jechał dalej dość wolno wśród nowych budów i pustych połaci dawnego getta. Przestrzenie za budowami przecinała ciągnąca się aż ulicą Zamenhoffa bocznica kolejowa: pomiędzy Infalncką a Nowotki rozciągało się rozległe pole, pełne wzgórz i dolin sformowanych ze zwałów ceglanej stłuczki, pośrodku pola stał nieruchomy pług mechaniczny. Za dnia orał tę ceglaną pustynię pasmami bruzd is skib, z których tworzyły się ceglano-piaskowe diuny i wydmy. W głębi, na ulicy Inflanckiej ciemniał ogromny kompleks autobusowej zajezdni.” Tak właśnie opisywał okolice Muarnowa Leopold Tyrmand w swojej kryminalnej powieści “Zły”.
Tyrmand opisuje powojenną Warszawę w stylu “film-noir”, taki obraz Warszawy zachwałem w mojej fantazji. Moja Film-Noir-Warszawa jest szara, a Warszawiacy, których najpierw hitler, a potem stalin, nie zdążyli wykończyć, to gatunek ludzki na wymarciu. Taki typ człowieka niekoniecznie z dobrymi manierami, ale za to z “fasonem” i humorem, sypiący na zawołanie “powiedzonkami” typu: “Jak cię puknę w czajnik, to ci się herbata wyleje”. Tak podobno zwracał się do “cwaniaczków” cieć kamienicy na ulicy Prostej, w której do 1944 zamieszkiwał mój ojciec, kiedy mu za bardzo zaszli za skórę.
Przypominam sobie, jak w kiosku „ruchu“ koło naszej „budy“, czyli szkoły kupiliśmy za złoty osiemdziesiąt paczkę z dziesięcioma papierosami marki “Sport”. To właśnie na “polu” zwanym alejkami przed zajezdnią na Inflanckiej “zajarałem” po raz pierwszy w moim życiu “szluga”. Na „alejkach“ bawiłem się w Wernera von Brauna i przeprowadzałem tam moje eksperymenty z objektami latającymi, czyli wystrzeliłem w powietrze mini “rakiety”, zbudowane u siebie piwnicy z materiałów chemicznych zakupionych w drogerii. Żyłem niebezpiecznie, bo rakiety latały nieraz wokół mojej głupiej głowy.
Co prawda, to było więcej dymu i smrodu jak samego lotu. Ale kto nie próbuje, ten nigdy się nie dowie, czy ma czegoś żałować, a czy też nie.
Dużo próbowałem i więc dużo też żałowałem, ale często śmiałem się do łez. Chociaż lata lecą, nie poddaję się i eksperymentuję dalej, więc będę pewno czegoś żałował, ale za to będzie nowy powód do śmiechu
Muranów- deutsche Version
Ich wurde in einem Krankenhaus in Wola geboren, und meine Eltern, meine Schwester, meine Großmutter und mein Onkel lebten in Muranów. Dann zog die Frau meines Onkels mit seinem kleinen Sohn zu uns. In einem Haushalt von 8 Personen auf 48 Quadratmetern Wohnfläche floss das Warschauer Leben dahin, mit nur einem einzigen dramatischen Ausnahmefall – wenn mehrere Personen gleichzeitig das Bedürfnis hatten, das Klo zu benutzen. Das olympische Gesetz „wer zuerst kommt, mahlt zuerst“ entschied über die Reihenfolge des Zugangs zum Klo, und die Verlierer des Zum-Klo-Rennens mussten ungeduldig in der Schlange vor der von innen verriegelten Tür warten.
Die Häuser in Muranów wurden auf den Trümmern der Häuser des Ghettos gebaut, daher fehlte dort vielleicht eine gewisse natürliche Leichtigkeit, die wie z.B. in in Saska Kępa gab. In der Nähe des jüdischen Denkmals, vor dem Willy Brandt niederkniete, verbrachte ich meine Kindheit, man könnte sagen sorglos – ein paar Jahre später, fast wie jeder andere, durchlebte ich eine Phase der Persönlichkeitsstörung, die als Pubertät bezeichnet wird – also einen natürlichen Ausnahmezustand, verursacht durch hormonelle Vergiftung mit Androgenen.
Das jüdische Denkmal war immer ein düsterer Ort, und seine tragischen Figuren blickten mit ihren leeren Augenhöhlen düster vor sich hin – als ob sie den Tod erblickt hätten. Im Winter wurde der steinerne Sockel zu einer großartigen Eisbahn, also rutschten wir darauf herum, und unser schallendes Lachen vertrieb die düstere Atmosphäre dieses Ortes. Ich denke, dass in solchen fröhlichen Momenten auch die Figuren auf dem Denkmal ihre Märthyrer-Rolle vergaßen.
Nicht weit hinter dem Denkmal lagen die Trümmer eines mehrstöckigen Hauses, wo hinter seiner augebrannten Rückwand sich der Spaziergang-Platz für die Gefangenen von Gęsiówka befend. Ihre Verwandten kletterten auf die Trümmer, um den spazierenden Gefangenen eine Packung Zigaretten zuzuwerfen. Manchmal kam ein Bus mit ausländischen Touristen zum Denkmal. Genau von solchen Touristen bekam ich mein erstes Kaugummi in meinem Leben – ich dachte, es sei ein Bonbon, aber es war ein klebriger Mist, den ich sofort vor meine Füße ausspuckte.
Nicht weit vom Denkmal entfernt, in der Dzikastraße, befanden sich Altpapierlager, und einmal gab es dort einen großen Brand. Wir beobachteten mit meiner Mutter den roten Schein am Abendhimmel. So sah der Himmel während des Warschauer Aufstands aus, sagte meine Mutter zu mir, die während des Krieges in der Bednarskastraße in der Nähe des Mickiewicz-Denkmals lebte. Man könnte sagen, dass das Leben meiner Mutter und mir einen künstlerischen Hintergrund hatte – wir wuchsen beide in der Nähe von Denkmälern auf, sie neben Mickiewicz und ich neben den jüdischen Helden.
Die Nowotkistraße, benannt nach einem kommunistischen Helden, der übrigens versehentlich von einem sowjetischen Agenten namens Mołojac getötet wurde, war gewissermaßen eine Abkürzung in den Himmel. Menschen, die über die Straße zur Straßenbahnhaltestelle liefen, starben heldenhaft unter den Rädern der Autos. Besonders bei Regen war ihre, mit Basalt gepflasterte Oberfläche, rutschig, wie der Sockel des jüdischen Denkmals, so dass bremsende Autos einfach weiterfuhren und nicht stoppen konnten.
In jenen Zeiten gingen viele Menschen an Krücken, einige von ihnen waren durch den Krieg geschädigt, und einige waren Opfer der Straßenbahnen. In jenen Jahren wunderte sich niemand über die Aussage „er fiel unter die Straßenbahn“- die Straßenbahn transportierte normalerweise Menschen, aber manchmal schnitt sie ihnen auch die Beine ab.
In der Nowotkistraße stand ein Zigarreten und Zeitungskiosk, der von einem jüdischen Ehepaar betrieben wurde. Über der Treppe hing ein schöner Neon, der einen Herrn mit Hut zeigte, der im Stehen eine Zeitung las und ein Bein über das andere gelegt hatte. Mein Vater sagte zu mir: „Spring dich mal zum ‚Judchen‘“ und hole Zigaretten ‚Dukaty‘ und die ‚Abendzeitung‘.“ Also sprang ich, und nicht nur zum „Judchen“, sondern auch zum „Gemüseladen“ für Sauerkraut, zum „Brotladen“ für Brot, zu „Delikatessen Süßigkeiten und Wein“ für Tee „Madras“, zum „Schuhladen“, um die Strümpfe meiner Mutter abzuholen, die „gestopft“ wurden, zur „Schinkerei“ für Würste, manchmal für Glühbirnen oder Batterien zum Haushaltswarengeschäft „Arged“. Solche Besorgungen nahmen mir oft den ganzen Nachmittag in Anspruch. Aber die Besorgungen waren eine Art Aufwärmen vor dem Schlangestehen. Darin lernte ich Geduld und Meditation- ohne es so zu wollen. Manchmal hatte ich spezielle Aufträge, wie zum Beispiel „springe und suche Vater, denn er ging mit dem Hund spazieren und ist noch nicht zurückgekehrt.“ Ich musste kein Sherlock Holmes sein, um zu deduzieren, wo mein Vater verschwunden war. In der Regel fand ich ihn in der Bar „Pokusa“ auf der anderen Seite der Nowotkistraße, wo er am Tisch stand und ein Bier trank. Ich stellte mein Leben aufs Spiel, weil ich die todbringende Nowotki-Strasse überqueren musste.
Im Jahr 1968 parkten auf der Anielewiczstraße Busse, gefüllt mit Zivilisten in Helmen, mit weiß-roten Armbinden auf ihren Mänteln und langen Knüppeln. Mein Onkel sagte mir, dass dies die Reserven der freiwilligen Miliz waren, genannt ORMO. Sie halfen eifrig der Milicja Obywatelska, der Volks-Miliz die manifestierende Studenten der Universität auf der Krakowskie Przedmieście Straße zu verprügeln. Welches ist das beste Waschpulver? Natürlich ORMO, so scherzte man früher, und das echte Waschpulver hieß Omo.
Eines Tages sprang ich zum „Judchen“ und war überrascht, weil hinter der Theke zwei unbekannte Damen die Kunden bedienten. Herr Krueger, Spitzname „Judchen“, zusammen mit seiner Frau, musste Polen im Eilverfahren verlassen, wahrscheinlich für immer. Auch Herr Serafin, der in der Fernsehsendung „Das Große Spiel“ auftrat, verschwand spurlos. Später erfuhr ich, dass genau vom Danziger Bahnhof aus polnische Bürger aber ethnische Juden, auf eine Zwangsreise in die fremde Welt ohne Rückkehr geschickt wurden. Ironischerweise fuhren früher von demselben Bahnhof Transporte nach Treblinka, ins nationalsozialistische Vernichtungslager, und nicht weit entfernt in Stawki war der Umschlagplatz.
In Wurfweite dieses Bahnhofs befand sich der Busbahnhof „Inflancka“:
„Der Bus fuhr über Leszno und bog in die Nowotki-Straße ein: er passierte Muranów und fuhr weiter ziemlich langsam durch neue Bauten und leere Flächen des ehemaligen Ghettos. Die Freiflächen hinter den Gebäuden wurden von einer Eisenbahnlinie durchzogen, die bis zur Zamenhoffa-Straße reichte: zwischen Inflancka und Nowotki erstreckte sich ein weites Feld, voller Hügel und Täler, gebildet aus Haufen von Ziegelschutt, in der Mitte des Feldes stand ein stillstehender mechanischer Pflug. Tagsüber pflügte er diese Ziegelwüste mit Reihen von Furchen und Schollen, aus denen sich Ziegel-Sand-Dünen und Hügel bildeten. Im Hintergrund, in der Inflancka-Straße, dunkelte ein riesiger Komplex eines Busdepots.“ So beschrieb Leopold Tyrmand die Gegend um Muranów in seinem Kriminalroman „Der Böse“.
Tyrmand beschreibt das Nachkriegs-Warschau im Stil des „Film Noir“, ein solches Bild von Warschau habe ich in meiner Fantasie bewahrt. Mein Film-Noir-Warschau ist grau, und die Warschauer, die zuerst von Hitler und dann von Stalin nicht erledigt wurden, sind eine aussterbende Menschenart, wie man sagen könnte, Menschen mit nicht unbedingt guten Manieren, aber dafür mit „Stil“ und Humor sowie mit Sprüchen wie: „Wenn ich dir auf den Kessel haue, schwappt dir der Tee über“ – so redete der Hausmeister von Mietshaus in der Prosta-Straße, in dem mein Vater bis 1944 wohnte, den kravallierenden „Schlaumeiern“ ins Gewissen.
Ich erinnere mich, dass wir im Kiosk in der Nähe der Schule für einen Złoty und achtzig Groszy eine Packung mit zehn Zigaretten der Marke „Sport“ uns holten. Genau auf dem „Feld“ vor dem Busdepot in Inflancka-Strass rauchte ich zum ersten Mal in meinem Leben eine Zigarette. Später führte ich dort meine Experimente durch, d. h. ich schoss eine Mini-Rakete, die ich in meinem Keller aus Materialien baute, die ich in der Drogerie gekauft hatte, zum Mond. Zugegeben, es gab mehr Rauch, Lärm und Lachen als eigentlichen Flug.
Aber wer es nicht im Leben experimentiert hat, würde nie wissen, ob er etwas zu bereuen gab oder nicht. Ich habe viel versucht und daher auch manches bereut. Jetzt kann ich zumindest über mein „Bereuen“ und „mich selbst Bedauern“ aurichtigt lachen.